Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Liceum pedagogiczne mieściło się tuż przy moście Jana Pawła II. Józef Frydryk zabiera nas w kolejną podróż w czasie

OPRAC.:
Justyna Orlik
Justyna Orlik
archiwum własne / Józef Frydryk
Wspomnienia Józefa Frydryka z czasów, kiedy liceum pedagogiczne w Zgorzelcu dopiero "stawiało pierwsze kroki", są niesamowite. Poznajcie historię tego miejsca w pierwszych latach po wojnie i w okresie PRL-u. Zapraszamy na drugą część kroniki szkolnej.

Pochodzenie

W naszym roczniku, powojennego wyżu, były trzy klasy równoległe. Wśród 150 przyjętych pierwszoklasistów było tylko dwudziestu kilku chłopców. Liceum to babiniec. Uposażenie nauczycieli nie zachęcało chłopców do bycia nauczycielem. Większości pochodziła z prowincji. Przepraszam, tych miastowych z Pieńska, Węglińca, Zawidowa, Sulikowa, ale też dojeżdżających z Lubania. Większość to dzieci chłopskie, robotnicze i nauczycielskie. My, urodzeni na Dolnym Śląsku - albo jak lansowała peerelowska propaganda - na Ziemiach Odzyskanych nie rozmawialiśmy o przeszłości. Żyliśmy przyszłością. Zapatrzeni byliśmy w rozmach budowy drugiej Polski. Tu, w powiecie zgorzeleckim mieliśmy namacalne tego przykłady. Dopiero po latach, na spotkaniach klasowych, padały pytania: skąd pochodzisz, skąd pochodzą twoi rodzice? I ku zdziwieniu większość z naszej klasy to byli Kresowiacy z zagrabionych po wojnie przez ZSRR ziemiach. Rodzice byli deportowani na zachód. Nie byli repatriantami, jak nas uczono. Nie jechali tu ochoczo. Byli wygnani ze swoich "małych ojczyzn". Zgorzelec i Lubań nigdy nie były polskie. Nie mieszkali tu Polacy, bardziej Serbołużyczanie. Po latach, na pytanie skąd pochodzisz, padały odpowiedzi: ze Stanisławowa, spod Lwowa, Trembowli, Barysza, Czortkowa, Buczacza…

Wychowanie wynieśliśmy z tradycyjnych rodzinnych domów. Ci, którzy mieszkali w internacie z roku na rok częściej odchodzili od tradycji rodzinnych, dojeżdżający rzadziej. Wracając w rodzinne strony, wracaliśmy jednak jak do swoich. Raz w miesiącu, z internackiej "wyjazdówki", przywoziliśmy trochę „ciepła rodzinnego", czyli wałówkę w postaci swojskiego smalcu z cebulką i skwarkami, swojską kiełbasą, domowy dżem... W PRL-u od zawsze z jedzeniem były problemy. W internacie kostka margaryny i marmolada to był standard. Poniedziałek dzień bezmięsny, taka "nowa tradycja". W piątek już niekoniecznie. A my "wsiowi" traktowaliśmy piątek jak piątek, wiadomo - post. Wyśmienite były zupy, zasługa wspaniałych kucharek. Internat przy ul. Partyzantów z widokiem na park. Z domu przywoziliśmy też informacje z zakazanego i zagłuszanego przez władzę PRL radia "Wolna Europa".

Program liceum

Oprócz przedmiotów, takich jak w ogólniaku, mieliśmy przedmioty zawodowe. Pedagogika, psychologia, metodyka… Było w nich więcej teorii niż praktyki. Praktyka uzupełniana była na poszczególnych przedmiotach. Od pierwszej klasy nauczyciele na swoich przedmiotach przypominali: uważaj, ucz się, dawaj dobry przykład, to z Ciebie będą kiedyś brać przykład twoi uczniowie. I tak przez pięć lat.

Przedmioty, takie jak: muzyka, gra na instrumencie, wychowanie plastyczne, rys historyczny muzyki, rodzaje malarstwa, architektury… nie były wykładane w każdej szkole średniej. Odbywały się też koncerty umuzykalniające. Przyjeżdżali artyści z opery wrocławskiej, a koncerty były dla nas obowiązkowe. Nie powiem, że chodziliśmy chętnie, ale z czasem je polubiliśmy. Po latach doceniliśmy. Obowiązkowe wyjazdy do wrocławskiego teatru, opery... To pozwalało na obcowanie z kulturą. Liceum dawało nam wszechstronne wykształcenie i ukierunkowywało zainteresowania. A, że do Wrocławia trochę kilometrów i jazda na pace w ciężarówce pod plandeką, cóż dla młodych to była przygoda.

W liceum mieliśmy przedmiot o nazwie: zajęcia praktyczno-techniczne. Od rysunku technicznego począwszy, do pracy, np. na tokarkach… w dobrze wyposażonej pracowni. Byliśmy przygotowani do pracy. Oczywiście, mieliśmy wiedzę merytoryczną, ale co ważne, umiejętności do pracy z młodzieżą. Było to naszym atutem w porównaniu ze słuchaczami PKN. W połowie lat sześćdziesiątych w liceum utworzono roczny Państwowy Kurs Nauczycielski (PKN) dla absolwentów liceów ogólnokształcących, ale roczny kurs to nie było to samo. Uważaliśmy się za grupę z wyższej półki. My wybieraliśmy zawód z zamiłowania. Oni często dlatego, że nie dostali się na studia, a chłopcy, żeby nie pójść do wojska (w tamtym czasie obowiązywała dwuletnia służba wojskowa).

Od trzeciej klasy chodziliśmy na hospitacje i pisaliśmy konspekty. W czwartej klasie prowadziliśmy lekcje w szkole ćwiczeń. Przy pisaniu konspektu najważniejsze były cele. Dydaktyczne i wychowawcze. Z tymi drugimi bywało różnie. W grę wchodziła polityka i ideologia marksistowska. Jako anegdotę opowiadano zadanie tekstowe z arytmetyki w klasie drugiej: „Imperialistyczne kury amerykańskie znoszą 15 jaj miesięcznie. Bohaterskie kury Związku Radzieckiego dwukrotnie więcej. Ile jaj więcej znoszą kury radzieckie?”

Już później, w pierwszych latach pracy, prowadziliśmy tzw. lekcje wychowawcze. Od września tematyka historyczna: wybuch II wojny światowej. O napadzie ZSRR na Polskę (17 września) nie wolno było mówić. Październik: "Dzień Milicjanta", Święto Ludowego Wojska Polskiego. Listopad: Wielka Rewolucja Październikowa… 11 listopada, czyli święto odzyskania niepodległości musieliśmy przemilczeć. W styczniu mówiliśmy o Armii Czerwonej ZSRR i wyzwoleniu Warszawy, ale o tym, że Rosjanie przez kilka miesięcy stali pod Warszawą i nie pomogli powstańcom warszawskim nie mogliśmy wspomnieć. Później majowe pochody, które odbywały się w całym kraju. Na drugi dzień, w szybkim tempie ściągane były flagi i dekoracje. Nie mogły zostać wywieszone 3 Maja. Było to święto zakazane, jak piosenki np. "Witaj majowa jutrzenko…", pieśni legionów Piłsudskiego… A od tego już krok do IDEOLOLOGII.

Tradycje wyniesione z domu nikomu w szkole nie przeszkadzały. Liceum przy ulicy Świerczewskiego z dyrektorem Jerzym Mizią, zapalonym harcerzem, który nie ingerował w nasze wychowanie ideologiczne w sposób szczególny. Nawet mieszkańcy internatu mogli swobodnie chodzić na religię… do pewnego czasu. W 1964 roku coś tąpnęło. Dyrektorem został mianowany przez PZPR partyjny aparatczyk, były sekretarz zakładowy Kopalni i Elektrowni Turów. Sekretarz PZPR w zakładzie pracy często był ważniejszy od dyrektora. W klasie mieliśmy przedmioty: propedeutyka filozofii, logika, wiadomości o Polsce i świecie Współczesnym. Któż mógł uczyć? Oczywiście "towarzysz Dyrektor". Najważniejsze były wycinki z gazety „Trybuna Ludu”, organu PZPR. Kupowanie tej gazety było obowiązkowe, tak jak oglądanie w internacie dziennika telewizyjnego. Jak przeglądam swoje zeszyty z "filozofii" to włos się jeży na głowie. Metoda wykładu to za dużo powiedziane, to było dyktando dyrektora. Dyrektor dyktował, co miał zapisane kropka w kropkę. Uczeń nie miał czasu na dyskusję, wymianę poglądów. W każdym temacie nauczyciel odnosił się do filozofii marksistowskiej, ekonomii socjalistycznej i przy każdej okazji krytykował religię i kościół.

Jesienią 1965 roku biskupi polscy wystosowali słynny list do biskupów niemieckich: "Przebaczamy i prosimy o wybaczenie". Rozpoczęła się wielka nagonka w prasie, radiu, telewizji. Również w szkole. My osiemnastolatkowie, urodzeni na Dolnym Śląsku, pokolenie któremu PRL wymazywała korzenie sprzed wojny, wychowani w socjalistycznej szkole nie utożsamialiśmy z treścią orędzia. Nasz dyrektor miał temat. Był w swoim żywiole. Dawał upust swojej krytyce kościoła, biskupów. Chyba zbyt nachalnie. To nas mobilizowało do poszukiwania innego zdania. Wiadomo, kto miał kontakt z domem, ten z pierwszej ręki miał interpretację rodziców, radia Wolna Europa. Mieszkańcy internatu byli w innej sytuacji.

Na religię chłopcy w większości nie chodzili. Przechodziliśmy okres młodzieńczego buntu i… zachwytu dla budowanego socjalistycznego dobrobytu. Zgorzelec, z uwagi na rozmach budowy kopalni i elektrowni w Turowie imponował. Dziewczyny pilnie chodziły na plebanię. Zasugerowały, abyśmy przyszli podyskutować z księdzem, który niedawno pojawił się w kościele i był młody. Grał na gitarze, co w tamtych czasach było wyjątkowe. Z nami prowadził dysputy o życiu, polityce. Był już z innej nowej epoki. Choć dla nas, mieszkających w internacie, wizyty na plebanii nie było proste. Dyrektor mieszkał z nami i czuwał nad wychowaniem ideologicznym.

Kiedy byłem w trzeciej klasie, pracę w szkole rozpoczął historyk. Ideologicznie nam obcy. Nic dziwnego, że później awansował na sekretarza Komitetu Miejskiego PZPR w Zgorzelcu. Ideologizacja wychowania nabierała tempa, a w czasie lekcji nie mogliśmy dyskutować. Nikt nie miał odwagi przeciwstawić się dyrektorowi w klasie maturalnej. A szkoła zmieniała się, szła na lewo. Kolega Władek pochwalił się książką Melchiora Wańkowicza „Monte Cassino”, gdzie autor pisał o jego ojcu. Jeden z szanowanych przez nas nauczycieli powiedział dyskretnie, aby tej książki nie pokazywać w szkole. Po prostu bał się, że będziemy mówić o zakazanej historii walk polskiego żołnierza na Zachodzie oraz Armii Krajowej. Sztandarowa pieśń „Czerwone Maki" była zakazana. Na lekcjach wychowania muzycznego uczyliśmy się pieśni patriotycznych, ale wyłącznie związanych z Ludowym Wojskiem Polski.

W szkole nie istniał Związek Młodzieży Socjalistycznej. Nikt z grona pedagogicznego i dyrekcji nie przywiązywał do tego wagi. Organizacją życia pozalekcyjnego, sportowego i samorządowego zajmował się SKS – Szkolny Klub Sportowy. Na zdjęciu dziedzińca szkoły widać uroczysty apel: otwarcie spartakiady sportowej. Flagę na masz wciąga Natalia Studzińska, rekordzistka Polski młodziczek w biegu na 500 m. Z lewej stoi późniejszy zgorzelecki ceniony matematyk, a w liceum koszykarz: Tadeusz Prawelski. Obok Stanisław Reweżak, samorządowiec z Lubania. I ja przy przemawiającym "towarzyszu Dyrektorze". Niekulturalnie zerkam na zegarek. Zawody za chwilę mają się rozpocząć. Wszyscy się niecierpliwią, a dyrektor o… polityce. Nazajutrz polecił mi przyjść do gabinetu. Pojawiłem się z duszą na ramieniu, a on zapytał, "dlaczego takich imprez nie organizuje ZMS?" Panie dyrektorze - powiedziałem - u nas w szkole nie ma ZMS, choć nie wiem, czy był. "Trzeba powołać - zaproponował - Może byście się tym zajęli". Nie ukrywam, poczułem się ważniejszy niż byłem. Niemniej, tłumaczyłem się gęsto brakiem czasu, treningami w klubie, wyjazdami na zawody, czymś tam jeszcze...

Praktyki pedagogiczne

Od trzeciej klasy, o czym wspominałem, zaczynaliśmy hospitacje lekcji. Po sąsiedzku, w położonej na parterze szkole ćwiczeń. Uczniowie byli przyzwyczajeni do naszej obecności, a nauczyciele dobrze przygotowani. Wydaje mi się, że zarówno uczniowie jak i nauczyciele czuli się wyróżnieni, że mogą być przykładem. W czwartej klasie zaczynaliśmy prowadzić pierwsze lekcje. Stres, mimo przygotowania teoretycznego, duży. W klasie piątej (maturalnej), odbywaliśmy praktyki w szkołach na terenie powiatu. To była tygodniowa praktyka w szkołach o klasach łączonych. W dzisiejszych czasach abstrakcja. W jednej sali, na tej samej lekcji, dwie różne klasy i różne tematy. Wymagało to od nas pewnej ekwilibrystyki. Patrząc z dzisiejszej perspektywy była to wyższa szkoła jazdy. Z kolegą przydzielono nas do takiej szkoły w Bielawie Górnej, kilka kilometrów od przystanku autobusowego w Strzelnie. Mieszkaliśmy u gospodarzy w domach wynajętych przez szkołę. Tam się stołowaliśmy, a gospodarze traktowali nas jak nauczycieli. Na jeden z obiadów gospodyni zaserwowała kołduny litewskie w żurku. Jak zapewniała, żurek na zakwasie z mąki żytniej, nie na occie. - "Teraz nie ma takiej prawdziwej mąki razowej, jak u nas na Kresach" - wzdychała. Podała niepewna czy nam na „miastowym” będą smakować. Oczywiście rewelacja. Nazwaliśmy je żartobliwie "mickiewiczówki". Na drugi dzień gospodyni ośmielona naszym zachwytem kołdunami usmażyła bliny, placki z mąki gryczanej. "Syn jest w Technikum Samochodowym w Legnicy" - opowiadał gospodarz - "Nie chciał zostać na gospodarce". Jak przyjeżdża naśmiewa się z naszych zwyczajów, ale zajada się chętnie. "Dobrze, że nie myli grabi z widłami – ciągnął dalej gospodarz - jak syn sąsiada, który za rok będzie magistrem. Tak się panoszy…" I wtedy się zdenerwował. Podszedł do kredensu, wyjął nalewkę własnej roboty. "Pokosztujcie! Śliwowica, choć tu nie ma takich śliwek jak u nas przed wojną na lewadach (ogrody przydomowe)" - powiedział. Widać, tęskno mu było za rodzinnymi stronami. Gospodarze, jak wielu mieszkańców wsi, zostali deportowani z Kresów Wschodnich zagrabionych przez ZSRR. Ona z Grodzieńszczyzny, on z Podola. Szlak bojowy przeszedł z II Armią Wojska Polskiego. "Na froncie ruski politruk (oficer polityczny) - zaczął wspominać - obiecywał nam gospodarstwa, ziemię. Do boju szliśmy z księdzem z modlitwą. Oczywiście ziemię dostaliśmy. Po kilku latach zaczęli nas zapędzać do kołchozów, wielu zmuszono do przekazania ziemi do kołchozu. Nazwali nas kułakami. Kułakom, czyli indywidualnym rolnikom, wyznaczyli wysokie kontyngenty. Zboże, ziemniaki, mleko, mięso... musieliśmy za półdarmo oddawać państwu. Ci, którzy nie wywiązywali się z daniny, mogli trafić do więzienia. Wyjściem było oddanie gospodarstwa do kołchozu. Nasza wieś mała, na uboczu i całe szczęście kołchozu nie było." - wspominał.

Słuchaliśmy tych opowieści, jak nowej historii, której w szkole nie było. Pogłębiało się zderzenie. Szkoła swoje, a ludzie swoje. Byliśmy jednak zauroczeni postępem, „wielkim światem", jakim był powiat zgorzelecki na tle innych powiatów, co potwierdził pobyt na następnej praktyce.

Praktyka w Porajowie

Koniec Worka Turoszowskiego, czyli tam, gdzie diabeł mówi dobranoc. Miasto na styku granic, z tajemniczą Czechosłowacją i Niemiecką Republiką Demokratyczną. Granica w tamtym czasie to bariera, pilnowana przez wojsko z obu stron, a w nas ciekawość, co tam jest dalej za kolczatymi drutami... Nowa, dopiero oddana do użytku, szkoła dobrze wyposażona i z salą gimnastyczną, pachniała świeżością. Robiła wrażenie. W porównaniu z Bielawą Dolną to był wielki świat. Dyrektor przyjazny, służący praktykantom radą. Grono pedagogiczne młode, z różnych stron Polski. Dookoła kopalniane wyrobiska, koparki, taśmociągi, dymiące kominy... wszystko wielkie. To robiło wrażenie, podobnie jak wielki stadion w Bogatyni i potwierdzało budowę socjalistycznej Polski. Namacalny postęp wspomagany propagandą PRL. To nas upewniało, że jednak socjalistyczna Polska ma sens. Z dwóch praktyk pedagogicznych same dobre, ale jakże różne wspomnienia.

Praktyki wakacyjne

Mieliśmy obowiązkową praktykę na koloniach jako asystenci wychowawców. Pozwalała ona, z innej pozycji, wdrażać nas w problemy już nie samego nauczania, ale szeroko pojętego wychowania. Poznawaliśmy młodzież od innej strony niż na lekcjach. Od ideologii nie dało się jednak uciec. Najważniejszą sprawą było takie organizowanie życia kolonijnego, aby dzieci w niedzielę nie chodziły do kościoła. Praktyka kolonijna poprzedzona była miesięcznym obozem. Dominowały tam zajęcia sportowe, turystyczne, gry terenowe. Chętni mogli uczestniczyć jako pomoc nauczycieli w czasie wycieczek turystycznych.

Wykopki

Pod koniec września, każda szkoła przez kilka dni dojeżdżała na wykopki ziemniaków do PGR-u (Państwowe Gospodarstwo Rolne). Autem ciężarowym pod plandeką byliśmy zawożeni na pole. Każdy miał swoją działkę do wyzbierania za kopaczką. O jedenastej drugie śniadanie. Kawa zbożówka, drożdżówka lub bułka z margaryną i marmoladą. Nie narzekaliśmy, czuliśmy się jak na wagarach. Z dzisiejszej perspektywy to śmieszne, niezgodne z zasadami BHP, dyrektywami UE...

Matura

Na sali gimnastycznej przed nami hasło na całą ścianę: „WIEŚ DOLNOŚLĄSKA CZEKA NA WAS”. Nie było się z czego cieszyć. Oznaczało to pracę zamiast studiów. Konieczność pójścia do pracy na prowincji w szkołach słabo wyposażonych, często w klasach łączonych. Bez sal gimnastycznych, czasem z prowizorycznym boiskiem i jedną lub dwoma piłkami na klasę. Złożenie dokumentów na studia wymagało zgody szkoły, a szkoła nie dawała jej wszystkim chętnym. Przepustkę na egzamin wstępny na studia otrzymywało zaledwie kilka osób. Czy było to celowe obniżanie rangi zawodu nauczyciela? Niskie płace były zawsze. Do końca PRL-u nauczyciel za miesięczną pensję nie mógł kupić garnituru. W roku 1966 najzwyklejszy tapczan kosztował ponad dwie pensje. Przykładów można mnożyć. Mężczyźni po kilku latach pracy odchodzili z zawodu. W naszej klasie zostali, m.in.: oficerami wojska, milicjantami, celnikami, wopistami. Ci, którzy zdecydowali się pozostać, później pełnili funkcję dyrektorów szkół.
Studia zaoczne dla nauczycieli też były limitowane. Zgodę dawał lub nie dawał, Powiatowy Inspektor Szkolny.

Kopalnia i elektrownia i początki "KS Turów"

Powiat zgorzelecki, ze względu na kopalnię i elektrownię, był jednym z najbardziej uprzemysłowionych powiatów na Dolnym Śląsku. Zagłębie Miedziowe dopiero raczkowało. Kombinat w Turoszowie potrzebował wykwalifikowanej kadry. Przyjeżdżali tu młodzi absolwenci z wrocławskich uczelni. Osiedlali się, bo o mieszkanie było łatwiej niż w innych regionach. Koszykówkę "KS Turów" stworzyło czterech młodych inżynierów z Politechniki Wrocławskiej. W czasie studiów byli zawodnikami ligowych klubów wrocławskich. Niezapomniany Jan Gruca był w jednej osobie trenerem i zawodnikiem. Mecze początkowo rozgrywali w naszej szkolnej sali gimnastycznej. Drużyna błyskawicznie awansowała z klasy A do II ligi. Tu też zaczynała treningi sekcja bokserska ze Stefaniukiem (byłym mistrzem Europy w roli trenera) i z późniejszymi reprezentantami kraju, medalistami mistrzostw Polski i Europy.

Grecy w Zgorzelcu

To był folklor. Młodzi, w większości urodzeni w Polsce, wtapiali się w nasze środowisko. Kilkoro ukończyło Liceum Pedagogiczne. Takis, późniejszy trener koszykówki, odnosił sukcesy sportowe. Nie było między nami konfliktów, byli jednymi z nas. Powstawały przyjaźnie… Śniade, czarnowłose dziewczyny przyprawiały chłopców o zawrót głowy. O tym, że były dziećmi greckich komunistów nawet nie wiedzieliśmy, ale ich komunizm nie miał wiele wspólnego ze stalinowsko-bierutowskim komunizmem w Polsce. Starszych Greków pamiętam całymi dniami grających w parku w szachy.

Epilog

Lata licealne to lata naszej młodości. Żyliśmy nie tylko szkołą. Były wieczorki taneczne, słuchaliśmy oficjalnie krytykowanego radia Luxemburg. Dziewczęta miały problemy z modnymi utapirowanymi fryzurami. Chłopcy z wchodzącymi ze „zgniłego imperialistycznego zachodu” - wzorem Beatlesów - długimi włosami i oczywiście ich przebojami. Zawiązywały się przyjaźnie. Były też takie, które kończyły się małżeństwami, ale to temat na inne wspomnienia. Po latach, wspólne wspomnienia zaowocowały kilkukrotnymi spotkaniami klasowymi.

Autor: Józef Frydryk

od 16 latprzemoc
Wideo

CBŚP na Pomorzu zlikwidowało ogromną fabrykę „kryształu”

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na bogatynia.naszemiasto.pl Nasze Miasto